Aktualnośći

O książkach Tomasza Turowskiego

 

Trylogia sensacyjna „zabij pożyczonym mieczem” autorstwa Tomasza Turowskiego o tytułach poszczególnych tomów „Oko smoka”, Chichot hieny” i „Wzrok Cerbera”.

 

Prezentacja trylogii i jej fragmenty

 

Nasza prezentacja nie pretenduje do przedstawienia całości dorobku literackiego autora obejmującego jak dotąd siedem wydanych już pozycji książkowych.

 

Ograniczamy się do przedstawienia ostatniej trylogii przeznaczonych dla tych czytelników, którzy gustują w treści pełnej dynamicznych akcji, wątków szpiegowsko – kryminalnych, ale też szerzej osadzonych w otaczającej nas rzeczywistości geopolitycznej oraz logistycznie w miejscach, obszarach i kulturach pozwalających na uwiarygodnienie wydarzeń, w których „wtórnik” po części alter ego autora – Paweł – bierze udział.

 

Tytuł zbiorczy trylogii „zabij pożyczonym mieczem” nawiązuje do chińskiej sztuki wojny stratega Sun Tzu sprzed dwóch i pół tysiąca lat, lecz wciąż aktualnej. Zaleca ona skłócenie swojego wroga z innym przeciwnikiem poprzez podsunięcie wrogowi fałszywych dowodów o agresywnych intencjach wobec niego strony trzeciej. Dzisiaj mówilibyśmy o działaniach „pod obcą flagą”.

 

Pierwszy, wydany już tom pt. „Oko smoka”, do nabycia w sklepie internetowym „Tygodnika Przegląd”, mówi o globalnym zagrożeniu wynikającym z kreowania konfliktu między trzema czołowymi mocarstwami – USA, Rosją i Chinami. Wywiady tych państw prześcigają się w metodach niszczenia przeciwnika. Zanosi się na światowy kryzys. Akcja tej trzymającej w napięciu do samego końca opowieści o zmaganiach prowadzących do nowego podziału stref wpływów na naszym globie toczy się w fascynującej scenerii Ałtaju i Mongolii, dzikiej przyrody i pośród ludów przywiązanych do tradycyjnych obrzędów i wierzeń często nieznanych szerszej publiczności.

 

Drugi tom pt. „Chichot hieny” zredagowany i przygotowany do publikacji, do której powinno dojść w I kwartale 2023 r. również w wydawnictwie „Przeglądu” sponsorowanym przez fundację „Oratio Recta”, mówi o kolejnym globalnym zagrożeniu. Jest to zjawisko określane jako „new world order” – nowy porządek świata wynikający ze zmowy ponadnarodowych holdingów, którymi zarówno demokracja jak i rządy poszczególnych państw, ograniczające ich ekspansję, potrzebne są jak przysłowiowy „kwiatek do kożucha”. W przekonaniu wielu możnych tego świata dopiero po przejęciu przez nich realnej władzy na Ziemi zapanuje ład, porządek i dobrobyt, szczególnie dla nich samych oczywiście. I tu walka, tym razem skoordynowana, służb specjalnych głównych graczy, trzymająca w napięciu i obfitująca w dramatyczne momenty wraz ze spektakularnym zakończeniem, zapewnią czytelnikowi dobrą i równocześnie angażującą go w realne problemy geopolityczne lekturę.

 

W trzecim tomie, pt. „Wzrok Cerbera”, już napisanym i gotowym do korekty autorskiej Tomasza Turowskiego, przenosi on nas w obszar najnowocześniejszych technologii informatycznych, takich jak zastosowanie komputerów kwantowych, których terrorystyczne, wrogie użycie może pozwolić liczebnie ograniczonej grupie złoczyńców na przejęcie totalnej kontroli nad ludzkością. Tu również wywiady mocarstw oraz bohaterska postawa obywateli poszczególnych państw w procesie identyfikacji i walki z globalnymi terrorystami, obfitującym w starcia zbrojne i sensacyjne wątki, starają się, mimo nieuniknionych ofiar, zapobiec tragedii.

 

Amatorzy spy story, powieści szpiegowskich, kryminałów i thrillerów, uzyskają dzięki temu satysfakcję z „wciągającej” lektury, od której trudno się będzie oderwać.

 

Dodatkowo zaletą tej prozy, w porównaniu z książkami wielu innych autorów o podobnej tematyce jest to, że Turowski doskonale wie o czym pisze, bowiem 34 lata według jednych, a 37 lat zdaniem innych źródeł przepracował w wywiadzie jako oficer – nielegał.

 

O zaletach książek Turowskiego przekonacie się Koleżanki i Koledzy, gdy zadbacie o to, aby „Oko Smoka” znalazło się pod choinką i nie tylko: sklep.tygodnikprzeglad.pl .

 

Będziemy przedstawiać w kolejnych odsłonach fragmenty trzech tomów trylogii.

 

 

(Tytuły  Chichot hieny i Wzrok Cerbera są objęte klauzulą copyright)

Wzrok Cerbera

 

(Tytuły  Chichot hieny i Wzrok Cerbera są objęte klauzulą copyright)

 

Wzrok Cerbera – str 246 – 248

 

Elektrownia jądrowa Hope Creek, poniedziałek, 19:45

 

Wu Ling, po przejściu rutynowych kontroli, do których niezmiennej liturgii zdołał się już przyzwyczaić, wchodził własnie do hali reaktorowej. Wszystko było jak w każdy , powszedni dzień – niespiesznie, ale za to precyzyjnie realizowane przez obsługę czynności obsługi reaktora  zgodnie z instrukcjami, laboratoryjna czystość i cisza. Na pierwszy rzut oka trudno się było zorientować, że od tej ekipy zależy pakiet energetyczny, zapewniający sprawne funkcjonowanie stolicy USA – urzędów centralnych, instytucji i ponad miliona mieszkańców w końcu. Wu przeszedł obok monstrualnego cylindra reaktora i zniknął w drzwiach małego pomieszczenia w rogu hali. Wewnątrz , w odróżnieniu od otaczającego go świata zewnętrznego, trwała wytężona praca. Powstawało analogowe, niepodatne na elektroniczne zakłócenia, centrum sterowania reaktorem, zamaskowane przed resztą załogi pod nazwą  „sterowni zapasowej“. Efekty aktywności ekipy techników były już widoczne. Zwoje drutów, obwodów drukowanych, analogowych wskaźników, przekaźników lampowych, bezpieczników , włączników i wyłączników nabierały kształtów konsol sterowniczych i pulpitów z aparaturą kontrolną.

– Widzę, że nieźle wam idzie – z nutą satysfakcji w głosie zwrócił się do ekipy montażowej.

– Nienajgorzej. Podciągnęliśmy już  kable elektryczne i hydraulikę do reaktora. Zdążymy pred środą . Na jutro, na wtorek, będziemy gotowi – odpowiedział za obecnych, skromnie lecz z trudnym do ukrycia odcieniem dumy kierujący pracami.

– No to nie przeszkadzam wam i do jutra!

– Do jutra – odparł inżynier.

Zmierzając do wyjścia z hali reaktorowej Wu rzucił okiem na cielsko reaktora i osłupiał. Z przerażeniem, które sparaliżowało jego ruchy, ujrzał, niczym na zwolnionym filmie, jak rozwierają się szczęki, trzymające awaryjne pręty. Jak średniowieczne piki zagłębiały się  one w rdzeniu reaktora. Był świadom tego, że za minutę turbiny generujące dzięki jego aktywności energię elektryczną, będą się ledwie obracały a po godzinie ich ruch ustanie, zamrze kompletnie. Co więcej, był też świadom konsekwencji, które ta awaria wywoła…. Ogłuszający ryk syren alarmowych, uruchamiających się automatycznie po wykryciu przez czujniki krytycznego stanu reaktora, ludzie, zataczający się na nogach i wpadający po drodze na podobnych sobie, biegnący panicznie , jak mrówki zagrożone zniszczeniem mrowiska, obsługa serca elektrowni w białych kitlach…Starał się dotrzeć do wyjścia z hali..

X      X      X

 

Na Waszyngton spadł mrok. Miasto, jak uderzony obuchem w głowę człowiek, na chwilę znieruchomiało. Później rozbrzmiało rykiem syren ambulansów i wozów straży pożarnej, pędzących na oślep w chaosie nieoświetlonymi ulicami, na których zgasła sygnalizacja regulująca ruch, do miejsc, które ich zdaniem ( bo padła też większość linii łączności) najbardziej potrzebowały pomocy. Widać było płomienie w okolicach National Hall, płonęło Muzeum Sztuki Smitsonian i Muzeum Historii Naturalnej. W mieście nie obowiązywała już ustawa z 1910 roku, zakazująca budynków wyższych niż sto trzydzieści stóp. Wysokościowiec The Iceberg, wtopiony w istniejąca zabudowę, nie przesłaniający Kapitolu i Białego Domu, dzięki efektom dodatkowo doświetlającym te gmachy, topniał w oczach. Był to upiorny efekt „topniejącego lodu“, wywołany grą światłocienia buzującego ognia. Od czasu do czasu chłodną poświatę zastępowała czerwień wielkiego ogniska i w tych momentach dało się zauważyć mikroskopijne, czarne punkty, osuwające się po zaokrąglonych ścianach wieżowca. To ludzie z obsługi „lodowca“ pozostali tam po godzinach pracy,odcięci zabójczym żarem od schodów ratunkowych, szukali ucieczki przez okna ….

 

Str.262- 263

 

Wu ocknął się oparty o halę reaktora… Zdawał sobie sprawę, nawet nie widząc ich, z dantejskich scen, jakie na pewno rozgrywały się w Waszyngtonie.

Musiał jakoś zaradzić panice. Podszedł do mikrofonu , umieszczonego na pulpicie sterowniczym obezwładnionego teraz reaktora. Na szczęście nagłośnienie hali jeszcze działało.

-Panie i Panowie, wobec tej katastrofy, z premedytacją przygotowanej, której świadkami jesteśmy, musimy zrobić wszystko, by trwała jak najkrócej i aby nie mogła się powtórzyć. Jeśli teraz każdy z nas nie da z siebie wszystkiego, będzie miał na sumieniu te ofiary, które poniesie ludność Waszyngtonu, a zapewniam was, żę będą i będą bolesne. A więc – do roboty. Czas ucieka- wieczność czeka. Zatrzymajmy czas ! – glos Wu brzmiał twardo i zdecydowanie, pomnożony przez głośniki zainstalowane w hali. Przez chwilę przyglądał się bezpłodnym wysiłkom obsługi reaktora, usiłującej uruchomić siłowniki usuwające pręty alarmowe z  jego rdzenia. Wszystkie kierujące nimi systemy elektroniczne były zniszczone bądź zainfekowane przez wirusy, wygenerowane ze sprzętu z którym ten, w posiadaniu elektrowni, nie mógł iść w zawody.

Potem udał się do odizolowanego pomieszczenia w rogu hali ….

 

X       X       X

Str251-252

 

Miasto przeżyło już szczyt chaosu i jego służby usiłowały zaprowadzić elementarny ład. Do Waszyngtonu nadciągały oddziały Gwardii narodowej wraz ze sprzętem inżynieryjnym, generatorami, reflektorami. Straż pożarna, posiłkując się motopompami i beczkowozami zdołała najpierw odizolować ogniska pożarów a potem stopniowo je likwidować. W najgorszej sytuacji były służby medyczne ale i tym przyszły w sukurs wojskowe kontenery szpitalne, przerzucone do stolicy ciężkimi helikopterami. Zbliżała sie północ. Dokładnie o tej godzinie władze miasta otrzymały sygnał z zewnątrz, z anonimowego źródła, że ci, którzy spowodowali tragedię, w geście dobrej woli, przerywają swą akcję w elektrowni Hope Creek, umożliwiając jej ponowny rozruch.

 

Oko Smoka – fragmenty

 

 

Szli wolno, zapadając się w zaspy śniegu, skrzypiącego pod wibramowymi podeszwami ciężkich buciorów ze sztylpami. Od niechcenia przerzucali się pojedynczymi słowami. Oddychali głęboko świeżym, rześkim powietrzem. Niebo, wymiecione z chmur przez na szczęście niezbyt mocne porywy wiatru, zapraszało zwodniczym błękitem do rozpięcia ciepłej odzieży. Panowała cisza z lekkim poszumem drzew w tle, lazuru nic nie mąciło, może poza dwoma małymi punkcikami wysoko nad ich głowami. Trudno było się zorientować, czy ci dwaj podniebni żeglarze byli ptakami, czy też stanowili dzieło rąk ludzkich. Co prawda przez szum drzew, wytężając ucho, można było usłyszeć coś na podobieństwo odległego warkotu silnika, ale równie dobrze mógł to być akurat uruchomiony agregat bazy, jak i dron.

Dotarli do tego punktu ścieżki, prowadzącej w lewo od mostu, w którym zagłębiała się w las. Doszli do wniosku, że nie ma sensu przedzierać się przez zaśnieżone chaszcze. Zatrzymali się na chwilę przed powrotem. Caagan Bee stał tyłem do mostu, odwrócony plecami ku zakolu rzeki i stosunkowo niskiemu wzgórzu nad nim. Otaczało go trzech Specnazowców, tych przybyłych ze stolicy, wysokich, postawnych, gotowych na wszystko, szybkich jak rozprężająca się sprężyna.

– Wracamy – zakomenderował jeden z nich, sierżant, starszy patrolu – Nasi dwaj pójdą po bokach, a ja wyjdę na czoło, aby w razie czego cię zasłonić.

Zwlekali jeszcze chwilę. I to było o tę „chwilę za dużo”.

W przejmującej ciszy rozległ się szorstki chrobot rozpruwanego materiału, zakończony suchym trzaskiem. Na plecach szamana, a po ułamku sekundy na uszance, na wysokości potylicy, rozpłynęły się krwawe plamy. Dwie na wysokości serca, jedna na głowie. Jak rażony piorunem padł z jękiem na śnieg, po którego bieli rozpływały się teraz szeroko kałuże krwi.

Osłupiały sierżant wyszarpnął zza pasa radiotelefon, nadając hasło alarmowe do bazy. Pozostali dwaj szybko zdjęli kurtki, podłożyli pod krwawiące ciało i biorąc je z obu stron za rękawy, zaczęli biec z nim do mostu. Baza ożyła, rozległy się przerywane porykiwania syren, zazgrzytały odsuwane drzwi hangarów, słychać było nabierające obrotów silniki dronów i helikoptera. Do wejścia na most zbliżał się na pełnej prędkości, rozbijając fontanny śniegu, specnazowski Tigr. Zahamował ostro i w kierowanym poślizgu ustawił klapę desantową w kierunku wejścia na most. Wysypali się z niego żołnierze, jedni z bronią gotową do strzału, pozostali – lekarz, sanitariusz i dwóch szeregowców z noszami – byli nieuzbrojeni.

Po drugiej stronie mostu pojawiła się już trójka żołnierzy z ewakuowanym szamanem. Sierżant krzyczał coś do telefonu i, jakby w odpowiedzi, kilka działek ZSU-23, sprzężonych z wyrzutniami rakiet przeciwlotniczych krótkiego zasięgu, stanowiących ostatnią zaporę ogniową helioportu, zaczęło seriami pocisków omiatać wzgórze nad zakolem rzeki. Specnazowcy położyli Caagana Bee, albo to, co z niego zostało na noszach i ciągle biegiem podążyli na płytę helioportu. Stał tam gotowy do startu ewakuacyjny Mi-8 z medycznym wyposażeniem. Zgięta w pół dwójka z noszami, pod wichrem łopat śmigła, wbiegła na pokład maszyny. Za nimi wskoczyli tam lekarz i pielęgniarz. Trzasnęły drzwi. Wielka ważka chybotliwie uniosła się nad pobliski szczyt i odleciała na północ. Kelly, która chciała dołączyć do ekipy sanitarnej, została zatrzymana przez Nieczajewa, stojącego na skraju betonowego kwadratu. Przytrzymał ją za ramię, a gdy Mi podniósł się nad płytą startową, przekrzykując ryk silników, powiedział:

– To już koniec. Facet nie ma szans. Nasi powiedzieli, że spróbują go reanimować w trakcie lotu, ale według nich ma tak rozległe uszkodzenia mózgu i osierdzia, że szanse na przeżycie są żadne, a gdyby nawet, to czeka go wegetacja na poziomie warzywa.

Po tym, gdy beznadziejnie ranny szaman odleciał, w bazie, a szczególnie w grupie CIA, zapanowało głębokie przygnębienie. Mijał już miesiąc od złożonych przez Naryszkina obietnic, ale najwyraźniej los zdecydował się wprowadzić swe korekty do ludzkich planów. Przy obiedzie w kantynie, gdzie panował minorowy nastrój, Wright zapytał Nieczajewa:

– A więc nasze nadzieje na jego przesądzające świadectwo w polemice z Chińczykami zawiodły?

– Wygląda na to, że tak. Postaramy się jednak, choćby częściowo, temu zaradzić. Może uda się złapać snajpera, który wykonał te robotę? Idę o zakład, że to jedna z macek pekińskiej ośmiornicy.

– Oby się udało.

 

  • ● ●

Czwarty, pozostały w bazie Specnazowiec z „moskiewskiego importu”, zdecydował się po obiedzie rozprostować kości i przewietrzyć mózg, jak zameldował majorowi – dowódcy kompanii. To był akurat ten, który nawiązał przyjazne stosunki z myśliwym, wędrującym po okolicznych lasach w poszukiwaniu soboli.

Przeszedł przez most i zagłębił się w las. Z pewnym trudem przemieszczał się wśród spróchniałych konarów-pułapek, przyprószonych śniegiem. Po jakichś trzech kwadransach forsownego marszu doszedł do niewielkiej polany, tam, gdzie stromizna zbocza na chwilę ustępowała miejsca czemuś w rodzaju hali, jakie można zobaczyć w Karpatach, a w Tatrach w szczególności.

Nie był zaskoczony, gdy z cienia, na przeciwległym obrzeżu lasu, wyszedł do niego człowiek. Wymienili pozdrowienia.

– No i co z moim honorarium? – zapytał Specnazowiec.

– My zawsze dotrzymujemy słowa – przybysz wyciągnął ku niemu dłoń, w której trzymał dużą, szarą kopertę.

– Możesz ją otworzyć i przeliczyć, jest tam sto tysięcy euro, tak jak obiecano.

Żołnierz przejął cenny pakiet.

W tym momencie rozległ się strzał. Specnazowiec, przed chwila odprężony, zaczął nerwowo rozglądać się na boki. Nie zdążył zrobić nic więcej, bo wokół niego wyrośli jak spod ziemi, a raczej spod śniegu, ludzie w białych kamuflażach. Trójka tych „ludzi śniegu” wyprowadzała właśnie z gęstwiny skutego myśliwego.

– Mamy ich w komplecie, kapitanie – zameldował jeden z nich.

Z dala dochodził łoskot silnika. Mi-8 zawisł nad polaną i opuścił linę wyciągarki. Ludzie śniegu założyli worki na głowy zatrzymanych, skuli im dodatkowo nogi, podwiesili na linie i wyprawili obu do góry. Po odebraniu ładunku helikopter odleciał.

– No to zamknęliśmy jeden rozdział – powiedział kapitan.

– Tak powinno być, przedstawiciele Podniebnej powinni być jak najbliżej niebios – zaśmiał się, używając stosowanej przez Chińczyków metaforycznej nazwa ich państwa.

 

  • ● ●

Zmęczony, ale usatysfakcjonowany snajper, dotarł już do granicy z Mongolią. Po drodze pozbył się broni, a tuż po przekroczeniu granicy podjął z martwej skrzynki, wydrążonej w kamieniu przy leśnym dukcie, dokumenty nadające mu nową tożsamość. Mógł z nimi spokojnie przedostać się z Mongolii do Chin. Wracał w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, Zapis wideo dokonany przez lunetę z użyciem zoomu, zakamuflowany i chroniony jak źrenica oka, maksymalnie wyostrzony na zakrwawionych plecach i głowie celu, mówił jednoznacznie – ten człowiek nie żyje.

 

Tomasz   Turowski

 

CHICHOT  HIENY

zabij pożyczonym mieczem

Fragmenty

 

 

 

                                                                    III

 

Morze Południowo Chińskie. Wyspy Spratly. Multum raf i skał wystających z wody. A przede wszystkim – ważny szlak komunikacyjno-handlowy, aorta światowej gospodarki, przez którą przepływa strumień węglowodorów, paliw i towarów z najróżniejszych branż o wartości kilkudziesięciu bilionów dolarów USA rocznie. Terytorium sporne. Do wyłączności dążą Chiny, bo przecież, jak sama nazwa wskazuje to Morze Chińskie.  Lecz zainteresowane są też Wietnam, Tajwan, Filipiny, Malezja, Brunei… Więc terytorium jest sporne. Ale jak wybrnąć ze sporu terytorialnego, skoro Trybunał Haski w swym salomonowym wyroku uznał, że rafy i skały są… obiektami nie terytorialnymi? Skoro nie ma terytorium to jak realizować na tym czymś zasadę suwerenności i integralności terytorialnej państwa? Strony sporu wybrały metodę faktów dokonanych. Na czterdziestu pięciu z tych, użyjmy tradycyjnego określenia, wysp, zostały rozmieszczone garnizony wojskowe. wietnamskie, tajwańskie, malezyjskie, filipińskie no i oczywiście, w pierwszym rzędzie – chińskie. Pekin przystąpił swego czasu do intensywnego „dobudowywania” terenu do raf i ich przekształcania w rozległe połacie gruntu z prawdziwego zdarzenia. Ponieważ obszar ten miał niejednoznaczną przynależność państwową, należało postawić kropkę nad  “i“. Tak zrobiono w przypadku Fiery Cross Reef – rafy,  na której terenie jest miejsce i dla pasów startowych i dla stacjonujących tam ciężkich bombowców czy budując od podstaw sztuczną wyspę Woody Island,  z nalej też jako wyspa Yongxing,  gdzie zlokalizowano lotnisko wojskowe. Wprawdzie impet tych działań osłabł po decyzjach „nowego kongresu wiedeńskiego”, których sygnatariuszami były też Chiny, ale dotychczasowa ekspansja nie została cofnięta, tylko zamrożona.  Tak, że kapitan Xing z lotniskowej wieży kontrolnej Fiery Cross Reef mógł spoglądać z podobną uwagą na ekran radaru, jak i na bukoliczny majestatyczny prawie, zachód słońca nad horyzontem ginącym we mgle podnoszącej się z morskiej gładzi.  Dzień, który dobiega końca, był wyjątkowo spokojny i wszystkie żywioły, woda, wiatr, ogień grzejącej nas gwiazdy jakby umówiły się, że żadne z nich nie będzie przesadzało z okazywaniem swej mocy. Już  połowa z krwistoczerwonej, purpurowej tarczy była zanurzona w wodzie, gdy zacharczał głośnik nad głową oficera. operator radarów obserwacyjnych posadowionych na Johnson South Reef informował podnieconym głosem:

– niezidentyfikowany obiekt latający, wygląda na rakietę. Raczej – na pocisk manewrujący. Z jego dotychczasowej trajektorii można wywnioskować, że kieruje się w waszą stronę. Sielankowy nastrój prysł. Xing wpił się oczyma w ekran radaru, włączył dodatkowo ten dalekiego zasięgu.

– Jest! Wyraźny, coraz wyraźniejszy jasny punkt. Trójwspółrzędny radar na tlenkach galu dawał już prawie wyraźny obraz pocisku. Inteligentny system rozpoznania nie mógł się zdecydować. Coś między amerykańskim Tomahawkiem a rosyjskim Kalibrem, jakiś mutant…

Zmierza wyraźnie na nas – z przerażeniem stwierdził Xing. Instynkt samozachowawczy nakazywał mu w te pędy uciekać do schronu, usytuowanego u podstawy wieży, jednak dyscyplina wojskowa wraz z poczuciem obowiązku przeważyły – uruchomił syreny alarmowe i pozostał na stanowisku.

Dojrzał nisko nad powierzchnią wody szybko sunące cygaro pocisku. Szedł prostym kursem na lotnisko. Otworzył szeroko usta, jak go uczono, żeby wyrównać ciśnienie wewnątrz organizmu po fali uderzeniowej.

– Jeśli będzie jeszcze coś do wyrównania – przemknęła mu myśl, pełna wisielczego humoru. Pocisk wykonał ostry manewr tuż nad końcem, dość odległym od wieży, pasa startowego i uderzył prawie pionowo w betonową powłokę. Xing zobaczył najpierw błysk i gejzer odłamków a później usłyszał ogłuszający grzmot wybuchu, po którym w ułamku sekundy rozprysły się pancerne szyby otaczające konsolę mostka kontrolnego. Potem zapadł w ciemność.

Gdy otworzył oczy, tak, miał oczy i to wydaje się – nieuszkodzone. Więc gdy je otworzył ujrzał chmurę dymu, zalegającą nad pasem startowym. Coś mu przeszkadzało, przesłaniając wzrok. Odruchowo przetarł czoło i twarz dłonią. Była pełna krwi. Przejrzał się w odłamku rozbitego ekranu. W kilku miejscach twarz i czoło były lekko poranione.

– Tak, to pewnie odpryski szkła, dobrze, że nie uszkodziły oczu – pomyślał i ostrożnie podniósł się z fotela. Lekko się zachwiał, ale po kilku krokach odzyskał równowagę. Pod butami chrzęściły rozdrobnione fragmenty sprzętu. Wydawało się, że jest cały i wszystkie części ciała działają sprawnie. Teraz dopiero dotarł do niego dźwięk wciąż włączonych syren alarmowych, do którego dołączyły inne – pędzącej lotniskowej straży pożarnej, wozu saperskiego i pojazdu ochrony przed skutkami broni masowego rażenia. Xing bez przekonania podniósł ciężką, metalową słuchawkę wewnętrznej łączności specjalnej i ku swemu zaskoczeniu usłyszał sygnał wolnej linii. Po podniesieniu osłony, wybrał na klawiaturze numer dowódcy, gdy uzyskał połączenie, zaczął:

– Towarzyszu pułkowniku, kapitan Xing melduje…

Pułkownik przerwał mu: – Xing, zejdź na dół i opisz mi dokładnie przebieg wydarzeń. Musiałeś dobrze je śledzić z twojej pozycji, której nie opuściłeś. Będę o tym pamiętał w raporcie – zakończył pułkownik.

 

x  x  x

 

Po meldunkach z Fiery Cross Reef w pekińskim Ministerstwie Obrony rozpoczęły się gorączkowe działania. W rejon wyspy wysłano lotniskowiec wraz z zespołem okrętów osłony i jednostkę desantową. Z lotniskowca, helikopterami, bo uszkodzony pas startowy nie pozwalał na lądowanie samolotów, przerzucono do bazy czołowe ekipy eksperckie, mające określić rozmiar strat i zbadać fragmenty pocisku, który je spowodował.

O ile z pierwszą kwestią nie było problemów, bo straty, oprócz wielkiego leja ziejącego w końcowej części pasa startowego i powodującego, że lotnisko było tymczasowo unieruchomione oraz strat materialnych, związanych z efektem fali uderzeniowej w sprzęcie bazy, były nikłe. Jedyną osobą poszkodowaną, z resztą lekko, był kapitan Xing. Gorzej szło z próbami identyfikacji pocisku, który te straty spowodował. Nawet, gdy do szpicy z helikopterów dołączyły grupy fachowców, wyposażonych w specjalistyczny sprzęt, pozwalający określić specyfikę stopów metali, używanych przy produkcji najbardziej rozpowszechnionych pocisków manewrujących, misterium pozostawało nieodgadnione. Można było wprawdzie określić producenta – i tu niespodzianka – ustalono w przeważającej ilości podzespoły amerykańskie, mniej – rosyjskich, ale niektóre… izraelskie. Poza tym określenie producenta nie przesądzało o użytkowniku końcowym a więc tym, który pocisk odpalił. Tu pojawił się kolejny problem – pocisk leciał bardzo nisko nad lustrem wody i jak wykazały badania, był pokryty warstwą ochronną typu stealth, tak skradał się niewidocznie do celu i został zlokalizowany w ostatniej chwili. Analiza zapisów obserwacji radarowej i zdjęć satelitarnych akwenu wysp Spratly też nic nie wniosła do określenia punktu jego startu i ewentualnego nosiciela.

Postawiło to władze w Pekinie w bardzo trudnej propagandowo sytuacji. Nie można było skierować not protestacyjnych do określonego państwa, tak że komunikat po incydencie, którego nie dało się ukryć, zawierał tylko ogólniki. Były to groźby i ostrzeżenia pod adresem potencjalnego agresora i zapewnienia o niezłomnej postawie armii, rządu i partii Chińskiej Republiki Ludowej. To na użytek opinii publicznej. Inne konsekwencje ataku na wyspę przemilczano a nawet okryto tajemnicą.

Dotyczyło to przede wszystkim nadzwyczajnego posiedzenia Centralnej Komisji Wojskowej z udziałem jej szefa – przywódcy partii i państwa. Ustalono na nim, że wprawdzie Pekin nie wycofa się z ustaleń Kongresu Helsińskiego, dotyczących zamrożenia i redukcji zbrojeń ale wobec możliwości ponawiania się aktów agresji wobec Chin, z niewiadomego źródła, rozważy kroki prewencyjne. Wśród nich znalazło się: odkonserwowanie linii produkcyjnych w wielu zakładach zbrojeniowych, nasilenie prac instytutów projektowo-badawczych nad nowymi typami uzbrojenia, rozwinięcie technik informatycznych na użytek armii, wykreowanie nowych platform i systemów operacyjnych dla różnych urządzeń, odmiennych od iOS i Androida,  z wykorzystaniem technologii mikrojądra, zwiększających bezpieczeństwo systemu i pozwalających na pełną niezależność od innych globalnych operatorów typu Google. Trudno się dziwić, że spośród doproszonych wyjątkowo na posiedzenie przedstawicieli głównych chińskich koncernów, to właśnie szef Huawei wyrażał entuzjastyczne poparcie dla przyjętych przez władzę decyzji.

 

 

 

XIX

 

                  W pobliżu Charbina, w Chinach, na południe od ujścia rzeki Ussuri do Amuru, odbywały się manewry sił obrony terytorialnej armii Chińskiej Republiki Ludowej. W końcu lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku okolice Ussuri i wyspa Tamanskij były areną krwawych wzmagań dwóch komunistycznych gigantów, które skończyły się zwyciestwem ZSRR. Później, gdy zaczął się rozpad moskiewskiego imperium, w efekcie negocjacji premiera Kosygina z jednej i  jego odpowiednika – Czu Enlaja z drugiej strony, w 1991 roku cała wyspa przeszła w ręce Pekinu. Ustalenia te położyły kres zbrojnemu konfliktowi a ostatecznym zaspokojeniem roszczeń terytorialnych Chin na tym odcinku wspólnej granicy było przekazanie im 340 kilometrów kwadratowych, w tym całej wyspy Tarabanowa i połowy Wielkiej Wyspy Ussuryjskiej na mocy decyzji prezydenta Putina, zrealizowanej w 2008 roku.

Teraz wydawało się, że to czasy wręcz prehistoryczne. Nawet zgrupowania wojskowe, stacjonujące po obu stronach przemianowano na „siły obrony terytorialnej” tak, aby podkreślić ich nieagresywny charakter. Dodatkowo, w celu wzmocnienia wzajemnego zaufania, na manewry w tych przygranicznych rejonach zapraszano zawsze obserwatorów z krajów sąsiednich i organizacji międzynarodowych, tak aby ukrócić możliwość jakichkolwiek podejrzeń i uczynić wszelką aktywność sił zbrojnych bardziej transparentną. Tak było i tym razem, chociaż okoliczności nieco się zmieniły. Ostatnie incydenty, które wstrząsnęły światem, nie mogły nie wpłynąć na atmosferę ćwiczeń. Dało się wyczuć nerwowość i zmniejszoną  ufność stron.

Moskwa podjęła więc decyzję, aby w roli szefa grupy jej obserwatorów występował Naryszkin, dając mu przy tym wolną rękę w podejmowaniu ewentualnych inicjatyw na rzecz przywrócenia klimatu bilateralnego zrozumienia z południowym sąsiadem. Pekin ze swej strony wydelegował Yu Shanjuna. Niewtajemniczony świadek tych wydarzeń mógłby wyciągnąć z tego wniosek, że Pekin jest „niedoreprezentowany” przez oficjeli, nadzorujących przebieg świczeń. Jrdnak pełnomocnictwa , jakie miał od Xu Juchunga, a o których mało kto wiedział, czyniły go partnerem co najmniej równorzędnym Naryszkinowi. Fakt wyznaczenia Shanjuna do kontaktów z nim nie uszedł uwadze jego rozmówcy. Stary wyga wywiadowczy znał siłę tajnej policji wojskowej, orientował się co do realnego szczebla zajmowanego przez Shanjuna na pekińskiej drabinie biurokratycznej. Doszły  niego też pogłoski o tym, że ostatnio jego wpływy znacznie wzrosły. Cóż, między partnerami wzajemna działalność wywiadowcza służb specjalnych nie ulega zawieszeniu.

Stali teraz obaj, obok siebie, w bunkrze dowodzenia, z lornetkami w dłoniach. Śledzili ruchy wojsk przez wąskie, podłużne strzelnice, chronione pancernymi szybami. W programie manewrów było unicestwienie grup terrorystycznych, które wdarły się na obszary przygraniczne Chin, jak również likwidacja następstw ataku środkami masowego rażenia. Zaangażowane zostały jednostki sił specjalnych i grupy dezaktywacji chemicznej, biologicznej i radiologicznej. Naryszkin nie znał chińskiego ale za to znał dobrze angielski. Shanjun znał zarówno angielski jak i rosyjski. Spontanicznie, bez wstępów zaczął Naryszkin:

– Te części rosyjskie w Tomahawku, to wynik zdrady jednego z naszych czołowych producentów uzbrojenia.

Trzymająca przy oczach lornetkę dłoń Shanjuna lekko drgnęła. Milczenie trawało długo, zbyt długo jak na standardy europejskie. Naryszkin zaczął zastanawiać się, czy grając va banque, nie popełnił karygodnego błędu, jednostronnie wystawiając na szwank dobre imię swego państwa. Cicha odpowiedź Shanjuna:

– To znaczy, że w obu naszych krajach mamy do czynienia z wpływowymi zdrajcami – uspokoiła go. To, co powiedział szef tajnej, wojskowej policji, nie mogło odnosić się do czegokolwiek innego, jak tylko do hakerskiego ataku na system informatyczny Rosji i USA.

– Czy nie uważasz, że powinniśmy o tym porozmawiać ? – zapytał. Tym razem odpowiedź była natychmiastowa:

– Myślę, że to konieczne!

– No to wyjdźmy z bunkra na świerze powietrze, spokojniej tam wymienimy informacje.

– Dobrze. W dodatku, że teraz ćwiczenia weszły w fazę likwidacji okrążonych terrorystów, więc jazgot broni będzie skutecznym systemem zakłócania podsłuchów. Shanjun uśmiecnął się w odpowiedzi. Weszli na grzbiet wzniesienia, w które wkopany był bunkier. Otoczyła ich bujna zieleń porastającej wzgórze roślonności.

– Czy możesz sprecyzować, o jakiego producenta waszej zbrojeniówki chodzi?

– To Energomasz Pribory, współpracujący z NASA, dostarczający segmenty startowe, silniki pierwszego stopnia z rodziny RD, do amerykańskich rakiet kosmicznych.

– A u was kto zdradza?

– Pewnie cię to nie zaskoczy, ale to wielki dyshonor dla nas. Huawei Harmony.

– Jeśli złożymy te wiadomości w całość, to daje szerszy obraz ale ciągle nie tłumaczy obecności amerykańskiej składowej w tej aferze.

– Cóż, jest jeden element, ściśle tajny, który powinien ci ułatwić zrozumienie całości.

– Jaki mianowicie ?

– Otóż pewien nasz agent, który przypadkowo, pośrednio dowiedział się prawdopodobnie, dzięki swym kontaktom w General Electric Machines, że Raytheon Missiles dysponował , również przypuszczalnie, „zagubionym w czasie” egzemplarzem Tomahawka, został zgładzony. Nie dysponujemy potwierdzeniem tych przypuszczeń, ale mamy nadzieję niebawem je uzyskać…

– Nie byłaby to więc egzekucja przypadkowa.

– Oczywiście, że nie. Ktoś chciał zlikwidować ten potencjalny, ludzki „nośnik informacji”, skrajnie dla spiskowców, bo tak można tych drani określić, niebezpieczny.

– Czyli mielibyśmy do czynienia z potężnym lobby technokratycznym obejmującym przynajmniej trzy mocarstwa USA, Chiny i Rosję.

– Tak, i co gorsza koordynującym swe działania.

– Czy mamy na to dowody ?

– Właśnie niedawno je uzyskaliśmy.

– Nie myślisz, że należałoby poinformować o tym amerykańskich kolegów, wspólnymi siłami łatwiej by nam przyszło ich kontrolować ?

– To dobry pomysł, ale ma pewną słabą stronę. Osławiona „Gina”, szefowa CIA, wiemy to ze źródeł godnych zaufania, dziwnie opornie podchodzi do śledztwa w sprawie elementów amerykańskich Tomahawka, który uderzył w wasze lotnisko, jak i tego pocisku, którego celem była nasza baza w Tartusie.

– Czyżbyś sugerował, że i ona wchodzi do kręgu spiskowców ?

– Niczego nie sugeruję, po prostu nie wiem, jak głęboko w te ostatnie wydarzenia są zaangażowane elity polityczne naszych państw i powiem ci szczerze – obawiam się o los, jaki może mnie spotkać.

– Rozumiem. Widzisz jakieś wyjście ?

– Tak. Jest zastępca „Giny”, wicedyrektor Wright, który ryzykując swą pozycję i jak się domyślam, także głowę prowadzi dyskretne dochodzenie we własnym zakresie.

– Moglibyśmy go wciągnąć do współpracy.

– W dodatku, że będzie nam potrzebna synergia wynikająca z połączenia sił, bo mamy do czynienia z przeciwnikiem groźnym , uplasowanym w strategicznych obszarach funkcjonowania naszych państw i co gorsza – wyraźnie tworzącym współdziałającą siatkę.

– Na czym opierasz te twierdzenia ?

– Chcę być z tobą ekstremalnie szczery. Niedawno dowiedzieliśmy się, że zarówno wasi, jak też Amerykanie i nasi, umoczeni w ten proceder, planują posiedzenie tej międzynarodówki czy raczej „ponadnarodówki” w Szwajcarii.

– To trzeba im przyznać, że wybrali dobre miejsce na ubijanie interesów. Musimy więc i my być tam obecni !

– My, to znaczy wy, my i Amerykanie ?

– Tak dokładnie. Szczegóły dogramy później. Widzisz, jak dobrze , że są manewry sił obrony terytorialnej. Dzięki temu może zdołamy obronić terytorium całego świata – uśmiechnął się Shanjun.

 

 

XVIII

 

Rosja.Karelia. Jezioro Ładoga. Wyspa Wałaam. Monastyr Przemienienia Pańskiego.

Klasztor istniał tu na pewno ode czternastego wieku, chociaż podania, legendy, sytuują jego powstanie dużo dalej w głębi czasu. Według niektórych, założyli go dwaj greccy zapewne mnisi już w dziesiątym wieku. Dzisiaj jest to wielki zespół klasztorny, z licznymi cerkwiami i odrodzonym życiem monastycznym, zamieszkuje tam ponad dwustu zakonników. Wprawdzie to niewiele w porównaniu z sześciuset mnichami zasiedlającymi go w szesnastym wieku ale jak na nasze, zlaicyzowane czasy to i tak wielka liczba.

Cebulaste wieżyce siedmiu świątyń witają już z dala każdego, kto przybija do skalistych brzegów tej wyspy rosyjskiej duchowości. Błękitne kolory kopuł, strzelista wieża w podobnych, biało – błękitnych barwach kontrastują radośnie z zielenią porastającą trzydzieści sześć kilometrów kwadratowych powierzchni tej oazy ciszy. Chyba właśnie dlatego w murach tego monastyru, nazywanego często Atosem Północy ( w nawiązaniu do greckiej wyspy – republiki monastycznej na górze Atos), wyznaczyli sobie spotkanie dobroczyńcy cerkwi. Przybywali osobno, dopływali do brzegu na napędzanych elektrycznie motorówkach tak, by nie zakłócać spokoju świętego miejsca. Czynili to, gdy już pielgrzymi i turyści opuszczali je. Nie chcieli mieszać się z tłumem ale pragnęli też niczym się nie wyróżniać. Przechodzili pod łukami cerkwi nadbramnej, stanowiącymi wejście do pierwszego, ogromnego dziedzińca, stanowiącego kwadrat zamknięty z zewnątrz dwupiętrowymi zabudowaniami. Stamtąd, drugą bramą, w nieco mniejszych, piętrowych budynkach, wchodzili na teren dziedzińca wewnętrznego. Kwaterowali w ascetycznych pomieszczeniach cel, gdzie zamiast wygodnych foteli musieli zadowolić się wyplatanymi z wikliny krzesłami a miast wielowarstwowych materaców – wypchanymi słomą powłóczkami na twardych, drewnianych pryczach. Jedli też to, co pozostała brać zakonna, chociaż w osobnym pomieszczeniu. Nstępnego dnia, po przybyciu, zgromadzili się w niewielkiej sali, o poółkolistym stropie, znajdującej się obok krypt klasztornych, w podziemiu.

Długi stół otoczony zydlami ze z grubsza ociosanego drzewa służył im za centrum konferencyjne. Nie było ich wielu, za to stanowili kwiat rosyjskiej gospodarki. Bardzo specyficzny kwiat. Był tam i prezes koncernu zbrojeniowego, formalnie spółki akcyjnej Ałmaz – Antiej z Moskwy, która ze swymi firmami-córkami w Turcji,Indiach, w Chinach i niektórych państwach Ameryki Łacińskiej mogła sobie śmiało rościć pretensje do miana firmy ponadnarodowej, w samej Rosji zatrudniającej około stu tysięcy pracowników. Był naczelny dyrektor Urałwagonzawoda z Niżniego Tagiłu, głównego producenta broni pancernej Federacji Rosyjskiej, szef Moskiewskiego Instytutu Technologii Cieplnych, w którym urodziły się projekty i funkcjonujące egzemplarze hipersonicznych rakiet Awangard, strategiczne pociski rakietowe Topol na ruchomych wyrzutniach i pocisk manewrujący Buriewiestnik o napędzie nuklearnym. Przy takich postaciach trudno się było dziwić obecności dyrektorów Zakładów Mechanicznych Kalinina z Jekaterynburga, głównego manedżera Energomaszu z podmoskiewskich Chimek, z Maryjskiej Fabryki Maszyn z miasta Joszkar-Oła z republiki Mari El, czy Rosatomu, nie mówiąc już o szefie Zjednoczonej Korporacji Budowy Samolotów, Roskosmosu czy Objedinionnoj Sudostroitiel’noj Korporacji i Siewmaszu reprezentujących przemysł okrętowy.

Dało się tych ludzi praktycznie zliczyć na palcach obu rąk, ale ich wpływy i znaczenie znajdowały się poza zasięgiem  licznych, pragnących ich kontrolować instytucji, w tym przedstawicieli najwyższych władz państwa i jego służb.

Jednogłośnie wybrany przewodniczącym, obrady otworzył szef Ałmaza – Antieja. Był oszczędny w słowach, tak zresztą jak i pozostali obecni.

– Uważam – zaczął – że dla dobra naszego narodu i współobywateli państwa, musimy doprowadzić do odrodzenia naszych firm, do reanimacji ich tradycyjnej produkcji, oczywiście w najnowszym wydaniu. Aby takie incydenty jak w Tartusie nie miały miejsca i aby znowu zapanował pokój ale oparty nie na jakichś tam podpisanych papierach ale na wzajemnym respekcie. A co budzi respekt? Wiadomo – siła. Przedsmak tego otrzymali Amerykanie w Bagram. Musieliśmy też zmitygować nieco, z kolei w porozumieniu właśnie z Jankesami, naszego dalekowschodniego, południowego partnera, który odebrał ostrzeżenie w postaci uderzenia w jego struktury wojskowe na wyspach Paracelskich.

Tu przewodniczący obradom zawiesił głos, pragnąc podkreślić wagę kolejnych zdań.

– Skoro politycy nie są w stanie zapewnić rzeczywistej równowagi światowej, to na nas właśnie, przedstawicielach zgromadzonych tu branż, nie tylko lokalnie ale globalnie, spoczywa obowiązek moralny i realna odpowiedzialność przed historią za losy świata. Dlatego niebawem rozpoczniemy konsultacje z naszymi odpowiednikami z największych światowych mocarstw. Czy rozumiem dobrze, że darzycie mnie swym zaufaniem i posiadam wasz mandat do prowadzenia rozmów ? Przegłosujmy!

– Kto jest za ? – rzucił okiem na dziesięć podniesionych rąk.

– Kto jest przeciw? Nie widzę.

– Kto się wstrzymał? Nikt.

Tak więc mam waszą legitymację do reprezentowania współnych interesów na spotkaniu z kolegami z innych stron! ( no i niedługo skończymy z tą uciążliwą demokracją  – dodał w myśli). A teraz , na zaproszenie ojca Damaskina, za świeckiego życia – Kononowa, wysłuchamy sławnego chóru z klasztoru waałamskiego, śpiewającego hymn na cześć Bogurodzicy – Marije, Diewo Czistaja.

Gdy wychodzili z sali szef  Ałmaz – Antieja Sistiem a teraz reprezentant ponadnarodowego konsorcjum rosyjskich koncernów zbrojeniowych wobec ich odpowiedników z innych krajów i kontynentów zwrócił się do dyrektora Rosatomu Energo:

– To miejsce ma tę zaletę, że prócz murów nikt nas nie słyszy. Dlatego mogę ci wyznać, że dostaliśmy sygnał od żółtków, że chcieliby się podłączyć . Spotkamy się pewnie w Szwajcarii.

 

x    x    x

 

                       Ojciec Damaskin, klęczący pod lampadką, wsunął na miejsce cegłę ściany po prawej stronie ikonostasu. Mógł to zrobić spokojnie, bo ikonostas soboru Przemienienia Pańskiego skutecznie ukrywał wszelkie jego działania od strony nawy świątyni. Zakonnik nigdy nie mógł się powstrzymać od myśli o geniuszu budowniczych, którzy ją wznieśli. Tak zadbali o akustykę, że półkolisty strop podziemnej sali, w której właśnie przed chwilą zakończyło się spotkanie głównych graczy rosyjskiej gospodarki, wzmacniał każdu dźwięk, powodując iż kanałem w murze dochodziły do uszu podsłuchującego, w tym przypadku ojca Damaskina, najcichsze nawet szepty. Mnich podniósł się z kolan, bowiem odsłuchiwał przebieg narady na klęczniku. Jego poprzednicy umieścili zamaskowany otwór w ścianie na takiej wysokości, że normą zgodną zresztą z zakonnymi zwyczajami, było korzystanie z niego w modlitewnej postawie.

Wygładził i strzepnął lekko habit, tak jakby uwalniał się od jakiegoś pyłu, od czegoś brudnego. W jego ascetycznej twarzy, otoczonej obfitą siwą brodą, jarzyły się młodzieńczo oczy, mimo zaawansowanego wieku wciąż promieniejące energią. Współbracia składali to na karb życia duchowego, on sam – na głębokie uczucia dla swej ojczyzny – Rosji, której losy dzielił na przestrzeni prawie dziewięciu dekad. Właśnie to uczucie spowodowało, że robił teraz to, co robił. Gdy oficer SWR (zrozumiał dopiero później, z kim miał do czynienia) w czasie spowiedzi wyznał mu, iż wszedł w posiadanie informacji o spisku, zagrażającym bytowi państwa i zapytał, co ma z tym zrobić, bez wahania poradził mu:

-Synu, musisz jaknajszybciej zawiadomić odpowiednie władze,nikt nie śmie podnieść ręki na naszą Matkę.

Wkrótce po tym znowu zobaczył tego człowieka, modlącego się pod cudowną ikoną Matki Bożej w cerkwi pod jej wezwaniem, na wyspie. Nie oparł się pokusie zagadnięcia go.

Zapytał : -Witaj w świętych progach, synu. I co uczyniłeś po naszym ostatnim spotkaniu ?

– Wiele myślałem, ojcze, i tym razem to ja chciabym ci zadać pytanie.

– Nie krępuj się, pytaj !

– Czy gdyby ojciec wiedział, że korzenie spisku wyrastają z ziemi pod tą cerkwią, to co by ojciec zrobił ?

– Powiadomił bym odpowiednie władze państwowe.

– Czy może ojciec poświęcić mi chwilę. Przejdźmy się parę kroków po podwórcu przed cerkwią, bo tu nie godzi się rozmawiać.

– Proszę, synu, jak sobie życzysz. Wysłucham cię.

I wówczas Damaskin dowiedział się, kim jest jego penitent. Dowiedział się też, że dobroczyńcy klasztoru, którzy odbywali w nim spotkania, w rzeczywistości knują coś tymczasem dla SWR niejasnego, ale co może potencjalnie zagrozić bezpieczeństwu państwa.   Mogą się więc okazać nie tyle zgromadzeniem ludzi dobrej woli lecz groźnymi dla Rosji, wyrodnymi jej synami. Rozmowa skończyła się tym, że jeśli zakonnik sam się przekona o prawdziwości podejrzeń oficera, to przekaże wyniki swych obserwacji wywiadowi, bo przecież takie rozwiązanie sam mu zaproponował w efekcie spowiedzi. I przekonał się. Teraz przyszedł czas na spełnienie drugiej części tej niepisanej umowy.

Ojciec Damaskin ocknął się z zadumy, bo do swiatiliszcza, do prezbiterium weszło właśnie czterech młodych zakonników stanowiących chór, filar chóru, wykonującego, jak tu zwykło się mówić, muzykę cerkiewną.

– Przejdźmy teraz przed ikonostas, do reszty chóru, do miejsca, z którego normalnie śpiewacie podczas świętej liturgii. Zaśpiewajcie jak najpiękniej, bo ludzie, którzy będą was słuchali, to wielcy nasi dobroczyńcy. Złoczyńcy – dodał w myśli – ciekawe, jak zaśpiewają, gdy ci z wywiadu dobrze ich przycisną.

 

 VI

 

 

Dzień zaczynał się spokojnie. Tu, w prowincji Parwan, pięćdziesiąt kilometrów na południe od Kabulu, wszystko toczyło się wolniej niż w stolicy kraju. Jedynym ruchliwym miejscem była baza Bagram, główne lotnisko wojskowe kraju i baza amerykańska w trakcie likwidacji. Wciąż startowały z niego i lądowały samoloty i helikoptery. „Konie pociągowe” armii amerykańskiej, Herkulesy C – 130 ostatniej generacji, transportowe wiropłaty Sikorsky, bojowe Apache, przerzucono je tutaj bo w USA wycofywano je z linii.

Wciąż trwał tu asymetryczny konflikt, mimo solennych zapewnień administracji waszyngtońskiej, że już go nie ma, że mamy umowy z Talibami i nasi chłopcy wrócą do domu. Zostawimy może trochę personelu wojskowego ale tylko w roli szkoleniowców i doradców armii afgańskiej. Nie będziemy ich wysyłali na front.

Frontu, przynajmniej w klasycznym tego słowa znaczeniu nie było. To właśnie różni konflikty asymetryczne od tradycyjnych. Linia ognia przebiega na ulicach miast, na drogach, w kawiarniach. I regularnie Jankesi ginęli, czy to w efekcie strzałów zza węgła, czy w wyniku odpalenia ładunków wybuchowych, zarówno tych uruchamianych na odległość jak i w wyniku zamachów samobójczych. Doradzanie Amerykanom przychodziło z trudem. Sami zresztą niczego się nie nauczyli.

Zarówno na przykładach kilku przegranych przez Brytyjczyków wojen afgańskich jak i na dramatycznej historii bazy, której teraz używali.

Stworzyli ją bowiem Rosjanie, jeszcze w latach siedemdziesiątych XX wieku, podczas interwencji armii Związku Radzieckiego. To, co w pierwszej chwili wydawało się krótkim, zwycięskim rajdem potężnych sił mocarstwa, przerodziło się w wieloletnią , krwawą wojnę partyzancką, przegraną w końcu przez agresora. W tej przegranej mieli zresztą udział Amerykanie, dostarczając mudżachedinom sprzęt wojskowy a szczególnie – Stingery, przenośne wyrzutnie kierowanych rakiet przeciwlotniczych. Później zresztą używanych przeciw amerykańskim helikopterom. Jak widać historia, jak zwykle, nie jest „magistra vitae” (nauczycielką życia).

Jakby jednak nie było, baza w Bagram działała nadal. Zmieniały się preferencje jej wykorzystania, może mniej było sprzętu bojowego i sanitarnego, przeważał teraz transportowy, ale wciąż był to faktycznie amerykański obiekt wojskowy w kraju, który zamorscy konkwistadorzy uważali za swoją strefę wpływów, istotną dla ich bezpieczeństwa narodowego.

Szeregowiec marines, Dick Roney, po formalnym wycofaniu jednostek armii USA z Afganistanu przeistoczony w „doradcę wojskowego”, poprawiał rzepy swej kewlarowej kamizelki przeciw kulowej. Za chwilę miał wejść, razem z resztą swego plutonu na pokład Herkulesa, który miał ich, wraz z koniecznym sprzętem przerzucić do prowincji Ghazni. Mieli tam teoretycznie, jako eksperci wojskowi, szkolić ludzi w miejscowym garnizonie afgańskich sił specjalnych a realnie – brać udział w operacjach pacyfikacyjnych, przeprowadzanych przez nie w niepokornych miejscowościach. Jak widać, niedoskonale wprawdzie, pakt z Talibami funkcjonował , lecz nie uwzględniał bojowników Al – Kaidy i innych ugrupowań islamistycznych.

„Doradcy” ruszyli w kierunku stojącego na płycie postojowej czterosilnikowego transportowca. Szli gęsiego, czy jak mówią w Stanach „indiańskim szeregiem”. Dick odwrócił się, by rzucić jeszcze ostatnie spojrzenie na główny budynek portu lotniczego i zagadnąć idącego za nim sanitariusza, czy w ramach środków dezynfekcyjnych zabrał ze sobą butelkę Burbona. Już miał mu zadać pytanie, gdy jego słowa zagłuszył potężny wybuch.

Nad oddaloną od wrażliwej infrastruktury lotniskowej bazą paliwową wyrósł olbrzymi gejzer ognia i grzyb dymu, do złudzenia przypominający wybuch bomby atomowej.

Dick przypomniał sobie, że w miejscu eksplozji są dwa wielkie, metalowe, cylindryczne zbiorniki, potrzebne przy doraźnym uzupełnianiu paliwa. Główne rezerwy są umieszczone jeszcze dalej i w większości dobrze ukryte pod warstwami ziemi i betonu.

– Gdyby te ciapate małpy dały radę je zapalić, to mielibyśmy tu prawdziwą Hiroszimę! – pomyślał. W tym samym momencie dotarł do nich grom wybuchu i żar fali uderzeniowej, na tyle jednak osłabiony odległością, że nie spowodował żadnych strat. Po chwilowym zatkaniu uszu, odblokowali kilkoma przełknięciami naprężone bębenki i kontynuowali swój marsz do samolotu, którego startu nie wstrzymano.

Tymczasem bocznymi pasami lotniska mknęły w kierunku widocznych teraz wyraźnie dwóch wielkich pochodni , w które zmieniły się zbiorniki paliwa lotniczego, wozy straży pożarnej. Walka z ogniem trwała do końca dnia, przez całą następną noc i dopiero kolejnego dnia pozwoliła na opanowanie szalejącego żywiołu. Dogaszano niewielkie ogniska na płonącej, nasyconej łatwopalną cieczą ziemi. Wtedy zauważono wielki lej powybuchowy między pogiętymi złomowiskami, dokładnie – po środku przestrzeni między tym, co kiedyś było zbiornikami. Był bardzo głęboki, co zaskoczyło miejscowych saperów. Takiego zniszczenia nie mogła spowodować banalna bomba domowej roboty.

Wyglądało to bardziej na krater po eksplozji ciężkiej, lotniczej bomby penetrującej. Ale przecież żaden bombowiec nie zrzucił tu swego ładunku a na radarach nie odnotowano obecności wrogiego samolotu. Coś jednak pozostało na zapisie obserwacji radarowej .. Coś, co przypominało rakietę lub pocisk manewrujący. Raczej to ostatnie, bo po locie na małej wysokości nagle pomknęło w górę po czym pionowo prawie spadło precyzyjnie na środku dystansu między wielkimi cylindrami zbiorników.

 

xxx

 

W Pentagonie zawrzało. Wprawdzie nie było strat w ludziach, jeśli nie liczyć kilku poparzonych żołnierzy i paru ludzi z miejscowej, cywilnej obsługi bazy, co jednak nie zagrażało ich życiu, to sam fakt ataku na obiekt uważany za istotny dla bezpieczeństwa USA, mimo iż formalnie przekazany już pod jurysdykcję władz w Kabulu, był niepokojącym precedensem.

Spece od uzbrojenia wysłani natychmiast na miejsce zdarzenia ustalili na podstawie zbadania powyginanych w żarze ognia i mocy uderzenia fragmentów pocisku, że jest to ponad wszelką wątpliwość, rosyjski „Kaliber”. Zapanowała pełna podejrzeń konsternacja, bo z kolei dość ściśle kontrolowany satelitarnie i z zaprzyjaźnionych nadbrzeżnych stacji radiolokacyjnych Azerbejdżanu i Turkmenistanu obszar Morza Kaspijskiego wydawał się być miejscem, z którego pocisk odpalono. Nie zlokalizowano jednak, w prawdopodobnym czasie startu pocisku, żadnej platformy, z której można było tego dokonać. Nie było wówczas w tym akwenie żadnych rosyjskich okrętów nawodnych ani łodzi podwodnych.

 

Były patrolowce w strefie wód terytorialnych, ale użycie ich jako platform startowych „Kalibra” odpadało a poza tym nie odnotowano na zdjęciach satelitarnych żadnego kadru, który by na to wskazywał. Fregata rakietowa „Tatarstan” była zacumowana w bazie, a małe okręty rakietowe też. Po dokładnej analizie znaleziono coś dziwnego – obraz podłużnego obiektu pływającego, bo trudno było to co widniało na nieostrych zdjęciach ochrzcić inaczej. Fakt, że żaden radar, przeznaczony do kontroli powierzchni morskiej nie zauważył obecności owego obiektu, mógł świadczyć o tym, że miał on jeśli w ogóle, bardzo niskie, ledwie wystające z linii wody, burty. Jakaś barka śródlądowa, duża krypa… Znajdowała się w wodach terytorialnych Rosji na wysokości Derbentu, przy granicy morskiej z Kazachstanem. Zresztą w chwilę po startcie rakiety ten ledwie widoczny obraz zniknął. Uzasadnione było domniemanie, że wywołujący go obiekt poszedł na dno w okolicach największej głębi liczącej ponad kilometr. Oczywiście, można tam zacząć poszukiwania, ale wymagałoby to sprzętu, dużych środków i czasu. Poza tym nie było tam żadnego natowskiego sojusznika.

Sytuacja natomiast wymagała natychmiastowego ustosunkowania się do niej władz USA. Nie chcąc wchodzić w otwarty konflikt z Moskwą, Waszyngton wydał komunikat, w którym informował o wydarzeniu zapowiadając równocześnie bezwzględne represje wobec autorów ataku. Nie zapomniano też wspomnieć o tym, że użyta w nim rakieta była produkcji rosyjskiej. Wywołało to z kolei groźne warczenie Kremla, który oświadczył, że nie będzie tolerował czczych oskarżeń i odpowie adekwatnie na każdą formę amerykańskich działań jeśli takie nastąpią.

Po kilku dniach sprawa nieco ucichła, ale szczelina w zbudowanym w Helsinkach gmachu zaufania międzynarodowego coraz bardziej się pogłębiała. W Pentagonie, z udziałem przedstawicieli administracji prezydenta, Departamentu Stanu i służb specjalnych zorganizowano okrytą tajemnicą nadzwyczajna odprawę.

Otwierający ja szef resortu obrony stwierdził: „to wprawdzie nie Pearl Harbour, ale poważne ostrzeżenia, że podobna tragedia może nastąpić, jeśli nie podejmiemy odpowiednich kroków. Wnioskuję więc o to, aby nasze firmy zbrojeniowe odkurzyły swoje hale produkcyjne, w których swego czasu produkowano różne rodzaje oręża dla naszych sił zbrojnych a ich biura projektowe pilnie zabrały się za pracę na rzecz stworzenia broni nowych generacji. Gospodarka USA jest na tyle dynamiczna i prężna, że jej przekierowanie z produkcji cywilnej na militarną nie nastręczy trudności. Zwracam się też z gorącym apelem do całej intelligence community o intensywne działania w celu zlokalizowania tych aktualnych i potencjalnych przyszłych agresorów, tak abyśmy nie byli zaskoczeni negatywnym rozwojem wypadków. Dyplomacja ma tu tez wielką rolę do odegrania – istotne jest, abyśmy zachowali zdobycze z Helsinek – czyli stabilny i kontrolowany pokój globalny, ale równocześnie, abyśmy nie pozwolili nikomu naruszyć go ze szkoda dla bezpieczeństwa narodowego USA. Liczę w tym wysiłku na pełne wsparcie ze strony administracji prezydenta i na zrozumienie a nawet odpowiednie działania prawotwórcze ze strony naszych legislatorów, naszej władzy ustawodawczej – Kongresu i Senatu.”

Nie wiadomo, czy mimo zachowania daleko idących środków ostrożności coś z przebiegu narady nie przenikło jednak do wiadomości Moskwy, bo w dwa dni po odprawie w ministerstwie obrony USA nadeszła ostra nota Ministerstwa Spraw Zagranicznych Rosji, w której kategorycznie stwierdzano, że władze tego państwa nie mają żadnego związku z incydentem w bazie Bagram a sugestie, że za atakiem stoją właśnie one oznaczają akt nieprzyjazny wobec Federacji Rosyjskiej, która w pełni respektuje ustalenia Światowego Kongresu Pokojowego z Helsinek. Amerykański Departament Stanu nie mógł pozostawić tego demarche bez odpowiedzi. Podkreślając, że i USA są przywiązane do wizji globalnego pokoju, realizują więc podjęte w Helsinkach zobowiązania, notyfikował Rosji co następuje. Po pierwsze trudno nie zauważyć, że pocisk manewrujący był produkcji rosyjskiej i odpalony został z jej wód terytorialnych na Morzu Kaspijskim. Po drugie, jeśli Kreml dysponuje przekonywującymi dowodami na to, że nie jest w jakikolwiek sposób zamieszany w akt agresji, bowiem tak należy odczytywać przebieg ataku na bazę Bagram, to powinien jak najszybciej te dowody ujawnić. Po trzecie, winien umożliwić amerykańskim grupom dochodzeniowym sprawdzenia na swoim terenie, tak aby wykazać bezzasadność podejrzeń pod swoim adresem.

Po reakcji amerykańskiej nastąpiła kolejna rosyjska replika, która wykluczała, wobec absolutnie oczywistego braku dowodów na rolę sprawczą władz rosyjskich w incydencie bagramskim, dopuszczenie amerykańskich śledczych do obiektów istotnych dla bezpieczeństwa państwa na suwerennym obszarze Rosji.

Widząc niebezpieczeństwo eskalacji napięcia w stosunkach bilateralnych, które i tak były już złe, amerykański resort spraw zagranicznych zrezygnował z publicznej odpowiedzi na rosyjskie wystąpienie. Wezwano jedynie ambasadora Federacji Rosyjskiej w Waszyngtonie, i przekazano mu, w formie ustnej, zatroskanie administracji USA niekonstruktywnym podejściem do współpracy, mającej na celu wyjaśnienie kulis sprawy i oczyszczenia Moskwy z podejrzeń, które na nią wskazywały.

Szef pentagonu skwitował ten ciąg wydarzeń krótko i jednoznacznie: “Mieliśmy rację stawiając nasz sektor wojskowo – przemysłowy w stan alertu. Niewykluczone, że trzeba będzie przejść  do jeszcze bardziej konkretnych działań „. Rosjanie jednak konsekwentnie utrzymywali, że z zajściem w Bagram nie mają nic wspólnego.

 

 

 

 

 

Strona ŚWIATOWID.ORG w skrócie

  • Kontakt
    • Adres:
      ul. Wałbrzyska 11/85,
      02-739 Warszawa

      Miejsce spotkań:
      Warszawa, Dom Kultury Stokłosy,
      ul. Lachmana 5.
      O terminach spotkań informacja na stronie w Aktualnościach,
      tel.: (+48) 790 567 889

      E-mail: zarzad@swiatowid.org
      Telefon: (+48) 885 853 824
      Numer konta: : 44 1020 1097 0000 7802 0305 3725 (PKO BP SA)